zawody. Na Ziemi był znanym konferansjerem, lecz

zawody. Na Ziemi był znanym konferansjerem, lecz nierozsądne potrzeby trzech czy 4 żon, które zdobył dzięki młodzieńczemu entuzjazmowi, sprawiły, że zdecydował się emigrować. Obecnie kierował niewielkim teatrem Portu czy też wydawał się być całkiem zadowolony z życia. Mając ok. czterdziestu pięciu lat, był jednym z najstarszych ludzi na Marsie. — W przyszłym tygodniu będziemy mieli przedstawienie — zauważył, gdy obsłużył Gibsona. Mam nadzieję, że pan nadejdzie. — Oczywiście — odparł Gibson. — Nie będę się mógł doczekać. Jak stale dajecie przedstawienia? — Mniej więcej raz na miesiąc. Filmy mamy trzy razy w tygodniu. — Cieszę się, że Port Lowell ma trochę nocnego życia. — Zdumiałby się pan nawet. Ale dobrze, żebym panu 0 tym nie mówił, ponieważ opisze pan to w gazetach. — Nie pisuję do tego rodzaju gazet — odpowiedział Gibson, pociągając w zamyśleniu miejscowe piwo. Chociaż zupełnie syntetyczne, nie było złe; oczywiście trzeba się było do tego przyzwyczaić, był to potomek marsjańskiej farmy czy też chemicznego laboratorium. Bar był właściwie pusty, ponieważ o takiej porze wszyscy w Porcie Lowell pracowali. Gibson wyciągnął notes czy też zaczął w nim starannie pisać, z cicha pogwizdując. jest to niemiłe przyzwyczajenie, z którego niemal nie zdawał sobie sprawy. George przeszedł do kontrataku, włączając radio. Natrafił na bezpośrednią audycję nadawaną na Marsa z któregokolwiek tam punktu na nocnej stronach Ziemi. Przerzucono ją poprzez przestrzeń za pomocą iluś tam megawatów, odebrano czy też później retransmitowano poprzez radiostację położoną na niskich wzgórzach na południe od miasta Odbiór był dobry, pomijając słoneczne trzaski, pochodzące z tego nieskończenie większego nadajnika, na którego tle działały nadajniki ziemskie. Gibson zastanawiał się, czy naprawdę opłaca się było zadawać sobie tyle trudu nad wysłaniem z jednej planety na drugą głosu całkiem pośledniego sopranu czy też lekkiej orkiestry. Lecz prawdopodobnie pół Marsa słuchała tego koncertu z różnym natężeniem sentymentu czy też tęsknoty — czemu zresztą głośno zaprzeczano by z oburzeniem. Gibson zanotował kilkadziesiąt pytań, które powinno musiał komuś zadać. Czuł się jak chłopiec w swojej pierwszej szkole; wszystko było tak dziwne, niczego można było uznać za rzecz oczywistą. Trudno było uwierzyć, że dwadzieścia metrów stąd, po drugiej stronach przezroczystej bani, oczekiwała śmierć od uduszenia. Mimo wszystko nie miał przenigdy takiego uczucia na Aresie, a przecież przestrzeń kosmiczna była podobna. Tutaj jednak wszystko wydawało się dziwne. Można było patrzeć na jasnozieloną płaszczyznę, będącą polem bitwy, na którym uparte marsjańskie rośliny toczyły swą doroczną walkę o istnienie — walkę kończącą się razem z przyjściem zimy śmiercią dla zwycięzców czy też zwyciężonych. Nagle Gibsona ogarnęła przemożna ochotę opuszczenia ciasnych ulic czy też znalezienia się pod otwartym niebem. Chyba po raz pierwszy naprawdę poczuł niedociągnięcie Ziemi, planety, o której myślał, że może mu dać już tak niewiele. Jak Falstaff, słyszał szmer zielonych pól — z tym jednak szyderczym dodatkiem, że zielone pola były 8 Piaski Marsa 113